sobota, 14 stycznia 2012

Wyostrzona rzeczywistość w wielkoformatowej postaci

Gdy ktoś pierwszy raz widzi zdjęcia Annie Leibovitz czy to przedstawiające Demi Moore w zaawansowanej ciąży, czy to Hilary Clinton albo Whoopi Goldberg w wannie mleka, może odnieść wrażenie że to kolejne fotosy z sesji zdjęciowej dla kolorowego magazynu. Za nimi jednak stoi pewna prawda – inna wersja rzeczywistości. Dlatego problem z fotografiami Leibovitz czy Toscaniego polega na tym, że nie są one kopią rzeczywistości, a raczej jej alternatywnym oryginałem. Tym co znajduje się pod powierzchnią pozoru. Choć wydawałoby się że te „obrazki” są właśnie takie błahe i puste. Jak szereg im podobnych w tysiącu tabloidów o „gwiazdkach Hollywoodu”.

Susan Sontag, wieloletnia partnerka Annie Leibovitz (znanej z portretów celebrytów których nienawidzi, dlatego na jej fotografiach STAJĄ SIĘ ludźmi), przyrównuje obrazy fotograficzne do powieściowego chwytu Balzaka. Polega on na wyolbrzymianiu szczegółów niczym w powiększeniu fotograficznym. W ten sposób uzyskiwał on wyrazistość, fotograficzną głębię ostrości, czyli prawdę o danej postaci. Ta mogła się ujawnić dzięki pojedynczemu materialnemu szczegółowi, choćby najbardziej błahemu i pozornie przypadkowemu.
Od połowy kwietnia do połowy maja tego roku na parkanie Ogrodu Botanicznego w Warszawie można było oglądać pierwszą od końca lat 90. wystawę zdjęć Leibovitz w Polsce, pochodzących z serii „Kobiety”. Sama artystka zażyczyła sobie by projekt miał charakter plenerowy, a prezentowane prace były powiększone do wymiarów 130 na 180 cm - formatu, w którym nigdy wcześniej nie były pokazywane. Dzięki czemu wystawa i przedstawione na niej piękne kobiety od razu przyciągały wzrok przechodniów.
Leibovitz odchodzi od przedstawiania kobiety postrzeganej przez oko męskiego fotografa. W jej pracach kobieta nie jest przedmiotem seksualnego pożądania, jest podmiotem – kimś niezależnym, dumnym ze swoich własnych dokonań, których nie zawdzięcza żadnemu mężczyźnie. To kobiety pełne pasji, po raz pierwszy pokazane nie poprzez pryzmat swojego pięknego ciała, a kontekst zawodowy. W tym sensie Leibovitz zmienia rzeczywistość. Problem przez nią poruszony jest jak najbardziej realny, aktualny. Mówi się dużo o parytetach w Sejmie, zrównaniu (lub choć zmniejszeniu różnicy) płac kobiet i mężczyzn, o prawach kobiet do decydowania o własnym ciele. A tak naprawdę niewiele zmienia się w tej kwestii. Może zdjęcia nie zmienią rzeczywistości, ale poprzez zwrócenie na siebie uwagi rozpoczną społeczną dyskusję.
Na 33 pokazanych w Warszawie portretach sportsmenki są dumne ze swoich ciał i osiągnięć, artystki ze stworzonych dzieł, pisarki z książek, rzeźbiarki z posągów, lekarki z udanych operacji, a kobiety na wysokich politycznych stanowiskach z przeprowadzonych misji. Na kolejnych zdjęciach zobaczyć można było m.in. amerykańską Sekretarz Stanu Hillary Clinton poprawiającą tekst przemówienia, ordynatora oddziału chirurgii onkologicznej Alison Estabrook po zakończonej operacji, sędzie Sądu Najwyższego: Ruth Bader Ginsburg i Sandrę Day O'Connor, tenisistki Venus i Serenę Williams. Z kolei Condoleezza Rice, otoczona na zdjęciu przez mężczyzn współtworzących gabinet prezydenta Busha, to pewnego rodzaju komentarz do tej wystawy. „Fakt, że jest ona otoczona mężczyznami pokazuje, że chociaż kobiety przeszły długą drogę to jednak nasze społeczeństwa mają jeszcze wiele do zrobienia w tej dziedzinie” - powiedział otwierając wystawę Lee Feinstein, Ambasador Stanów Zjednoczonych w Polsce.
Włoski fotograf Olivier Toscani również wpisuje się w tzw. fotografię społeczną. W latach 1982 - 2000 współpracował z popularną marką ubrań – United Colors of Benetton. Często pojawiają się opinie, że jego twórczość nie niosła za sobą większego sensu, a on robił to jedynie dla sukcesu komercyjnego. Toscani jednak zaprzecza i wyjaśnia, że praca w reklamie była dla niego sposobem na dotarcie ze swoim przekazem artystycznym do szerszego grona odbiorców.
Fotografia, dzięki której stał się rozpoznawalny, przedstawia całującą się nietypową parę - księdza i zakonnicę. Powstała w 1991 roku, czyli w okresie, w którym szeroko pojęta wolność słowa (i obrazu) dopiero raczkowała. W kraju tak katolickim jak Włochy, czy Polska, reklama ta nie spotkała się z pozytywnym odbiorem. Zakazano publicznej prezentacji tego zdjęcia w obu krajach – we Włoszech nie pojawił się ani jeden billboard, natomiast w Polsce plakaty zniknęły po 24 dniach w Warszawie i po 3... godzinach w Katowicach.
Czy od tamtego czasu coś się zmieniło w postrzeganiu tego typu reklam? Czy dziś tego typu kontrowersyjne plakaty mogłyby zawisnąć w tak konserwatywnych dalej krajach jak Włochy i Polska?
Chyba coś się powoli zmienia, skoro w polskim Sejmie mamy obecnie transseksualistę z konserwatywnego Krakowa i zdeklarowanego homoseksualistę. Ale to pewnie daleko idąca interpretacja z mojej strony, że to fotografia pełniąc rolę opinii społecznej w wielkoformatowym wydaniu, mogła się po części przyczynić do tej drobnej zmiany rzeczywistości. A raczej nie zmiany, a do ukazania jej głębi ostrości.


Wystawa "Kobiety" Anne Leibovitz, Warszawa 2011

czwartek, 15 września 2011

Dobry obraz trzeba wyreżyserować, a teatr namalować: o sztuce życia Tadeusza Kantora

 (…) Kiedy tworzę sztukę, mam wrażenie, że jest to jedyny sposób mojego życia. (…) Moje najlepsze pomysły powstają w toalecie, albo w łóżku. To jest tego samego typu wynurzenie, co mój ostatni spektakl, który jest (…) aktem otwarcia mojego wnętrza. (…) Nawet jeżeli bym sobie zrobił rachunek sumienia i doszedłbym do wniosku, że jestem ostatnim, jak to mówię w spektaklu, draniem, to nie miałbym wyrzutów sumienia. Bo to jest to samo: żyć równa się tworzyć.”
(Tadeusz Kantor, Interwencje, [w:] Hommage a Tadeusz Kantor, red. K. Pleśniarowicz, Kraków 1999)


Niezależny od wszystkiego, wliczając w to wszelkie przejawy alternatywności, domniemany ateista, w którego twórczości pełno było symbolów religijnych. Dla zasady bił głową w każdy mur, czy to państwowy, czy to kościelny, czy to… awangardowy. Trudno nawet rozdzielać jego poszczególne dyscypliny twórcze: w swoim teatrze był i malarzem (obrazy zamiast scen, aktorzy i rekwizyty zamiast farb), i happenerem, i fotografem pamięci i historii. Sztuka była dla niego publicznym rachunkiem sumienia. Ten z sobą samym uważał za bezcelowe marnotrawstwo – najważniejsze jest ubranie go w formę i jego ekshibicjonistyczna wizualizacja na forum. „Co to jest rachunek z sobą samym? Ja w to nie wierzę. (…) Normalny człowiek (…) zawsze robi tak, ażeby to wyszło na jego korzyść. Ja też chcę, ażeby to wyszło na moją korzyść. (…) Przetwarzam to na tę formę, którą rzucam publiczności. Wierzę, że to się uda. Potem sprawdzam, czy się udało. I wtedy jestem czysty. Jestem czysty jak święty.” (Tadeusz Kantor, Interwencje, [w:] Hommage a Tadeusz Kantor, red. K. Pleśniarowicz, Kraków 1999)
Kantor, wychowanek klasy malarstwa tradycyjnego prof. Karola Frycza w krakowskiej Szkole Sztuk Pięknych, był przede wszystkim malarzem, którego teatralne czy to happenerskie obrazy były dialogiem tego co aktualne z przeszłością, odpowiedzią na rzeczywistość. W tej przewijała się wojna, miłość, Holocaust, stalinizm, pseudo-awangarda (kubizujący realizm!), rodzinne galicyjskie miasteczko Wielopole (rozdarte między kościołem a synagogą), ojciec który poszedł na wojnę i już nie wrócił. Przez ubranie pamięci w obrazy jego sztuka wzruszała publiczność pod każdą szerokością geograficzną. A ta przecież nie znała naszej historii, tradycji, języka, komentarzy autora. Mimo to jednak rozumieli te zrekonstruowane „ruchome obrazy”- strzępy pamięci uformowane w kolaż z wyblakłych fotografii. Wielopole Skrzyńskie stanowiło centrum wszechsztuki Kantora, w nim formował się wstrząsający portret minionego stulecia, z jego okrucieństwem i heroizmem.

Z jednej strony światowiec: na gruncie polskim był pionierem, który z Zachodu przywiózł do kraju happening, informel, konceptualizm. A z drugiej jednak to nie pogoń „w przód” była clue jego sztuki, a podróż w głąb siebie, do jądra pamięci – ludzkiej, polskiej, osobistej. My wszyscy jesteśmy cieleśni, fizyczni, co noc śnimy obrazami, obsesjami w quasi-surrealistycznej formie. Czasem miesiącami powracają do nas natrętnie. Tak jak Kantor miesiącami dochodził do swoich spektakli, do swoich obrazów przeszłości, rozrachunków z samym sobą, z tym kim był. Taka właśnie była formuła teatru Cricot 2, założonego w Krakowie, który nawiązywał do przedwojennego teatru malarzy Cricot. W jego ramach wyklarowała się autorska formuła „teatru śmierci”, w przestrzeni której mieszają się żywi i umarli, okruchy przeszłości, strzępy wspomnień, urazy, tęsknoty. Wszyscy mamy mętlik w głowie, Kantor potrafił pokazać go – namalować – na scenie.

Parasole, manekiny, maszyny śmierci, rekwizyty historii traktował jako „ambalaże” – opakowania, pod którymi przemycał rzeczywistość. Stary, połamany parasol wiąże się z jego pierwszą pracownią w Krakowie przy ul. Św. Filipa 11/8. Ogromny, rozpostarty pod sufitem, czarny, niby pająk albo nietoperz, według jego sub-lokatora Porębskiego, to symbol pojałtańskiej-powojennej Polski. Sam Kantor odrzucał wszelakie symboliczne wykładnie tego jednego ze swoich ulubionych przedmiotów. Po prostu powracał do niego natrętnie, nie mógł się od niego uwolnić, deformował jego rzeczywistość w parasolowaty kształt.

Przez lata dążył do zamazania granic pomiędzy rodzajami sztuk, w jakich tworzył oraz pomiędzy realnością i fikcją. Choć od początku deklarował: sztuka to życie, żyć to tworzyć. W lekcjach aktorskich-spektaklach „cricotages” aktorzy wymyślali kim mieli być na scenie, kształtowali wypadki sceniczne z pomocą Tadeusza Kantora, który był łącznikiem między sceną a widownią. Jedną ze scenicznych postaci. A jego nagrobkiem – pomnikiem dla potomnych stała się Cricoteka, która wedle jego projektu stanęła na ulicy Kanoniczej. Bo:
„Moje życie, jego losy,
 identyfikowały się z moim dziełem.
 Dziełem sztuki.
 Spełniały się w moim dziele.
 Znajdowały w nim swe rozwiązanie.
 Moim DOMEM było i jest moje dzieło.
 Obraz, spektakl, teatr, scena.
(Tadeusz Kantor, Moje życie, moja podróż)

W dniach 14 – 18 września 2011 w Rzeszowie odbywa się projekt artystyczno-naukowy pn. „Źródła pamięci. Grotowski, Kantor, Szajna”. Stanowi dyskusję w formie prezentacji i spektakli nad twórczością tych ponad przeciętnych artystów (w tym Kantora) oraz związkiem ich pochodzenia z późniejszą pracą teatralną. Do twórczości Kantora nawiązywać będą spektakle „Niech żyje cyrk” teatru Maska oraz „Obietnica” teatru Przedmieście.

Tadeusz Kantor, Parasol i postać, Muzeum Narodowe we Wrocławiu
 

Zakapturzony chłopak,czyli offowość kusi biznes

Moda na niszowość doprowadziła do takich absurdów jak „wystawy street artu” w muzeach i galeriach, czyli miejscach totalnie komercyjnych, do tej pory omijanych szerokim łukiem przez artystów ulicy. Tak naprawdę jednak, wszystko zaczęło się od pewnego pop-artowca, który do perfekcji opanował tzw. „sztukę biznesu”…

O nim, czyli Andym Warholu była już mowa na tym blogu.

Schedę po Warholu przejął Banksy, jeden z niewielu współczesnych artystów, któremu udaje się zachować pełną anonimowość. Jego gra obecności i nieobecności wskazuje, że może być to jego strategia marketingowa. Wiąże się z kreowaniem marki handlowej – outsidera, który trzęsie całą kulturą niszową. Towarzyskie stars i inne celebryty płacą gigantyczne sumy za prace „street artowców” kupione na aukcji. Byle tylko nie utracić swojej pozycji wytrawnego znawcy sztuki współczesnej, zwłaszcza tej ulicznej, która jest trendy, bo jest niszowa. Czy Banksy się sprzedał? A może to nie on, tylko cała sztuka ulicy, dotąd niedostępna – do wielu warszawskich „nieformalnych galerii” trzeba było przedzierać się nieutartymi szlakami, przez pokrzywy i chaszcze – przeniosła się do przestrzeni Internetu, czyli dosłownie na odległość jednego kliknięcia myszką?? Na czym polega ten fenomen popularności czegoś, co do tej pory było w cieniu jupiterów? Tego nawet sam Banksy do tej pory nie wie. Po to powstał jego film „Wyjście przez sklep z pamiątkami” – w osobie jego alter-ego Mr. Brainwasha widzi ucieleśnienie swojej krytyki: umiejętnie podsycając zainteresowanie „śmietanki towarzyskiej” Miasta Aniołów z mało znanego francuskiego sklepikarza można wykreować brand artystyczny rangi „must have”. Bo jak wytłumaczyć fakt, że coś co na pierwszy rzut oka jest „odgrzewanym kotletem pop-artu” sprzedaje się za tysiące dolarów? Wystarczy zrobić event – wystawę, koncert itp. – w kontrkulturowej przestrzeni, np. pofabrycznej hali – by przyszły nań tłumy. Wszak jest to na liście rzeczy typu „must be/must see”.
O co zatem chodzi w tej całej modzie na niszowość? Niech przemówi Banksy: „W dzisiejszych czasach można zarobić więcej na serii plakatów krytykujących restaurację McDonald’s, niż projektując dla nich billboardy. Wydaje mi się, że używam sztuki żeby zachęcić ludzi do sprzeciwu, ale być może naprawdę wykorzystuję ich naturalną skłonność do sprzeciwu, żeby promować własną sztukę. Myślę, że się nie sprzedałem – ale myślę to siedząc w domu większym niż poprzedni”.
Street Art i Banksy uczestniczą w zbrodni (kapitalizmu), którą krytykują i w obu rolach im do twarzy. Tylko co z ich statusem miejskich partyzantów, samodzielnego odkrywania (bez kuratorskich map – programów wystaw sztuki ulicznej) murów, zaułków, opuszczonych domów, w których napotykamy na zagadkowe obrazy. Nie są dla wszystkich. Tylko dla wybranych, którym chce się przemierzać miasto w ich poszukiwaniu. A opatrzenie tych zaułków „metką” przestrzeni wystawienniczych zmieniło właśnie ich status na „dla tłumu”. Czyli dla bezosobowego ja, którego głowę wypełniają puste slogany.

No Ball Games, Tottenham Green Road, London
Girl Frisks Soldier,Israeli West Bank Barrier
  

czwartek, 2 czerwca 2011

Wyjedź ze mną do wnętrza onirycznej głowy

Byłam chyba na wystawie sztuki współczesnej, gdy nagle znalazłam się przed wejściem do, ziejącej łuną światła we wszystkich odcieniach koloru niebieskiego, wieży. Wydawała się ona także być czymś w rodzaju wrót do bliżej nieokreślonej, bezgranicznej przestrzeni. Kusiła ona swoją obcością i jarzącymi promieniami świetlnymi o bardzo tajemniczym pochodzeniu… Gdzie ja jestem?



Pierwsze skojarzenie: skrzyżowanie filmu fantasy z bardzo rozbudowaną graficznie scenografią gry komputerowej. A może współczesna, mroczna wersja Krainy Czarów? Tylko, że nie przypominam sobie, bym wskakiwała do jakiejś nory króliczej. Poza tym, skąd w miejskiej dżungli, znalazłby się rzadko spotykany Biały Królik?! Potem dopiero dotarło do mnie, że być może pewien szalony artysta eksperymentował z najnowszymi technologiami, porwał mnie we śnie i umieścił w swoim najnowszym obrazie w wersji 3D. Ach ta rozszerzona rzeczywistość, szumnie nazywana w tym przereklamowanym języku globu ziemskiego: Augmented Reality. Widziałam już coś takiego w Krakowie, w Nowych Sukiennicach. Włączasz iPhone’a, najeżdżasz na płótno i, jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki (w postaci ekranu telefonu), ono „ożywa”…

Dopiero po dłuższej chwili zastanowienia domyśliłam się, że zamieszkałam we wnętrzu obrazu bez tytułu Zdzisława Beksińskiego. Urodzony w Sanoku artysta-malarz, absolwent krakowskiej architektury, uwielbiał „fotografować” swoje marzenia, sny i projekcje wyobraźni. Nie starał się dorabiać swoim dziełom żadnej ideologii. Stąd celowy zabieg, konsekwentnie zresztą stosowany, nietytułowania swoich obrazów. Wychowani na akademickich teoriach możemy być nieprzyzwyczajeni do braku interpretacji dzieł sztuki – wręcz jej negacji. Jak sam mawiał: - „Nie mogę pojąć że problem znaczenia może być dla ludzi aż tak istotny, jeśli idzie o obcowanie ze sztuką. Nie to jest ważne co się ukazuje, lecz co jest ukryte.... Ważne jest to, co ukazuje się naszej duszy, a nie to co widzą nasze oczy i co możemy nazwać”.
Sławę zyskał właśnie dzięki serii obrazów zaliczanych do tzw. „okresu fantastycznego”, które miały przedstawiać „lustrzane odbicie jego wewnętrznych wizji”. Do tego stopnia, by zapomnieć że patrzy się na malarskie płótno i wyobrazić je sobie jako wrota do alternatywnej rzeczywistości – na poły surrealistycznej…

Krytycy, jak też inni współcześni mu artyści, próbują jednak (nad)interpretować tę twórczość, widząc nawet 
w dramatycznych okolicznościach śmierci Beksińskiego (został brutalnie zamordowany przez syna w swoim warszawskim mieszkaniu), odzwierciedlenie aury jego sztuki.

A ja, będąc częścią jego obrazu, chętnie zagrałabym w grę komputerową z taką fantastyczną grafiką…
***
Zgodnie z ostatnią wolą artysty, cały jego twórczy dorobek został przekazany Muzeum Historycznemu w Sanoku, rodzinnym mieście Zdzisława Beksińskiego.
Po jego śmierci została ustanowiona Fundacja Beksiński, na czele której stoją: Janusz Rosikoń, Janusz Barycki, oraz Ewa Barycka. Głównym jej celem jest przede wszystkim popularyzacja życia i dorobku artystycznego Zdzisława Beksińskiego.
Więcej informacji na stronie internetowej Fundacji: www.beksinski.com.pl


poniedziałek, 9 maja 2011

(Przed)miejskie rytuały oparte na pamięci

Poniżej prezentuję moją kolejną "słowną vlepkę" z Kultury w Kopercie :) POKA POKA Bierz Bierz !!! czyli:
POKA POKA Rzeszów  Grupa Bierz Nie Pytaj! Czytajcie Nie Pytajcie ! ;-)

          Od 10 lat snują opowieści o ludziach, których historie prezentują na teatralnym Parnasie. Autorskie scenariusze przedstawień, nagradzanych na festiwalach w Polsce i w Europie, napisało samo życie. Zaczynali jako kółko teatralne w Gminnym Ośrodku Kultury w Krasnem. A od sezonu artystycznego 2010/2011 są niezależnym teatrem z siedzibą w Piwnicy Kulturalnej przy ul. Reformackiej 4 w Rzeszowie. 

Zespół Teatru Przedmieście
            Teatr Przedmieście wielu rzeszowianom może kojarzyć się z, rozpoznawalną już, marką Łańcuckich Nocy Teatralnych, organizowanych wakacyjną porą od 2007 roku w przestrzeni dominikańskiego wirydarza. Mają one formę nieformalnych spotkań z teatrem alternatywnym, czemu sprzyja specyficzna atmosfera klasztornego dziedzińca zanurzonego w barwach ciepłych sierpniowych wieczorów. Łańcuckie Noce Teatralne wprowadziły nową jakość na kulturalną mapę Podkarpacia. Stanowią bardzo niekonwencjonalne urozmaicenie w, zwykle martwym pod względem artystycznym, „wakacyjnym sezonie ogórkowym”.
            Założycielką Teatru Przedmieście jest Aneta Adamska – jednocześnie również autorka scenariuszy i reżyserka wszystkich spektakli dotąd wystawionych przez zespół. Jak sama mówi, siłę jej teatralnego przedsięwzięcia stanowi zgrana grupa aktorów – „wybrańców i hardkorowców”, gotowych poświęcić swoje ciała i dusze w imię wyższości Sztuki Teatru.
            W nową dekadę grupa weszła ze spektaklem „Obietnica”, opartym na autobiograficznych wątkach z życia Anety Adamskiej. Przekazywana z pokolenia na pokolenie historia opowiada o dojrzewaniu do macierzyństwa, miłości i przeznaczeniu. Została zaprezentowana w formie onirycznej, nieco surrealistycznej baśni. Jej groteskowy wymiar pozwala aktorom na przeżywanie na scenie palety ludzkich emocji: od przerażenia do zabawy. Stanowi sumę wszystkich doświadczeń, jakie zespół zebrał w czasie swojej 10-letniej pracy.
            Siłą spektakli jest oparcie ich na fizyczności, rytmie i dynamice. Istotną rolę pełni również obraz, czy to w formie czarno-białych starych slajdów wyświetlanych na białym płótnie, czy też w postaci motywów muzycznych, za którymi również stoi konkretne wspomnienie. Najważniejsi w przedstawieniach Teatru Przedmieście są zawsze ludzie – utrwalenie pamięci o przodkach i rodakach z tej „małej” i „większej” ojczyzny – w formie rytuału przesiąkniętego dionizyjskim duchem.


***
Z „ostatniej chwili”: W dniach 14-17.04. Teatr Przedmieście przebywał u zaprzyjaźnionego Theater Frankfurt. Niemiecki zespół przyjedzie z rewizytą do Rzeszowa we wrześniu br.
Dorobek nagród grupy ostatnio wzbogacił się o I miejsce na XVIII Ogólnopolskim Festiwalu Teatralnym ODEON w Andrychowie.
W maju zespół wyrusza w „teatralny tour”. Będzie można ich zobaczyć m.in. w Studio Novecento w Mediolanie, oraz Będzinie i Olsztynie. Do Kulturalnej Piwnicy wróci 26.05. z przedstawieniem „Obietnica”.


Scena ze spektaklu "Opowieść"
Scena ze spektaklu "Opowieść"
Scena ze spektaklu "Obietnica"
Scena ze spektaklu "Obietnica"

niedziela, 17 kwietnia 2011

Jerzy Nowosielski - znany czy nie znany rodzimy artysta?

Malarz współczesnych ikon, mówią o nim. Jedyny polski malarz nawiązujący do sztuki ikon w tak głęboki i jednocześnie tak nowatorski sposób. Kim był Jerzy Nowosielski, najbardziej znany, a zarazem najbardziej nieznany rodzimy artysta?
            Urodzony się w Krakowie, w roku 1923, Nowosielski wyrósł w klimacie z grekokatolicyzmu i prawosławia, sztuka wschodniego malarstwa religijnego nigdy wiec nie była mu obca. Kiedy zetknął się z bogatą kolekcją ikon w muzeum we Lwowie zafascynował się sakralnym malarstwem wschodniogalicyjskim. Ta pasja, połączona z dogłębnym studiowaniem dwudziestowiecznej sztuki zachodniej, wywarła głęboki wpływ na całą jego późniejszą twórczość. W 1940 roku rozpoczął w Krakowie studia artystyczne, wkrótce jednak zwyciężyła w nim pasja religijna i wstąpił do wspólnoty w Ławrze św. Jana Chrzciciela pod Lwowem. Jego pobyt tam trwał stosunkowo krótko z powodu postępującej choroby, jednak artysta zdążył zająć się studiami nad ikoną i ikonopisaniem.
            Należał do tego samego środowiska artystycznego co Tadeusz Kantor, charyzmatyczny reżyser, scenarzysta, malarz i grafik. Nowosielski był swego czasu jego asystentem, brał też udział w wystawie zbiorowej Grupy Młodych Plastyków. Kiedy inni artyści poddawali się ciężarowi socrealizmu, on pozostał wierny sztuce sakralnej, która zaowocowała w 1956 roku wystawą na biennale w Wenecji. W 1976 roku został profesorem ASP w Krakowie. W międzyczasie jego twórczość przeszła głęboką ewolucję: od aktów kobiecych (którego to tematu nie porzucił do końca życia), początkowo będących studiami fascynującego żeńskiego ciała, później zaś sadomasochistycznymi fantazjami, poprzez cykl przedstawiający sportsmenki, aż po męskie portrety i martwe natury. Dla Nowosielskiego temat kobiety i kobiecości z upływem czasu zaczyna nabierać wymiaru duchowego, staje się tak charakterystycznym dla sztuki prawosławnej tajemniczym otwarciem się ku transcendencji.
            Jednocześnie w powojennej twórczości malarza zaczynają pojawiać się pejzaże przedstawiające krajobrazy typowe dla prawosławia, z charakterystycznymi wiejskimi cerkwiami. Nowosielski, którego obrazy z okresu wojny i czasów tuż po niej cechują mocne kolory i mroczny klimat zaczyna powoli eksperymentować z upraszczaniem formy i sięgać, na swój łagodny sposób, do abstrakcji geometrycznej. Zaczyna interesować się surrealizmem i do coraz wyraziściej charakteryzującego jego obrazy ikonowego stylu zdeformowanej perspektywy i płaskich powierzchni wprowadza odważne kompozycje i tematy. Poszukuje środków wyrażenia tego, co transcendentne, religijnej rzeczywistości i duchowych przeżyć. Tworzy własny, wyjątkowy język, w którym wyraża swoje najgłębsze teologiczne przemyślenia i który siłą rzeczy stawał się coraz bardziej abstrakcyjny. Być może dlatego nie znalazł zbyt wielu naśladowców, jego mowa była zbyt hermetyczna, jego nawiązania do sztuki ikon – zbyt osobiste. Świat, który zbudował, obejmujący nie tylko dzieła malarskie, ale również scenografie czy projekty architektoniczne i obszerne wykłady na temat sztuki był na tyle oryginalny, by ewentualni naśladowcy woleli podziwiać go z zewnątrz.
            Nowosielski umiera w roku 2011. W swojej twórczości podjął się zadania niemożliwego: uchylenia okna wychodzącego na świat boski, ukazania rzeczywistości zaświatowej, duchowej. Zadania, które od wieków stoi przed wszystkimi malarzami ikon. 
 "Półakt czarny", 1971
olej, płótno, 99x79,5
w zbiorach Muzeum Narodowego we Wrocławiu



Archanioł Michał / ikona znajduje się w Muzeum Narodowym im. Andrzeja Szeptyckiego we Lwowie.





Ostatnia wieczerza, 1965, parafia prawosławna pw Narodzenia NMP w Kętrzynie





Akt skulony, /Narzeczona pianisty/, 1947
wł.: Muzeum Narodowe w Poznaniu

sobota, 2 kwietnia 2011

Romans z polskim designem pod patronatem stalowowolskiego muzeum

 Od 01.04.2011 (i to nie jest Prima Aprilis) mieszkam w kopercie pełnej kultury :). Co miesiąc mieszkańcy Rzeszowa - stolicy Podkarpacia, mogą mnie czytać. A więc: Bierz nie pytaj! 

Poniżej prezentuję Wam artykuł z pierwszego numeru! Czytajcie, nie pytajcie! ;-)



Owocem mojej - czyli Sztuki - ostatniej burzliwej historii miłosnej jest nowa, lepsza jakość przedmiotów codziennego użytku, składających się na scenografie ludzkiego życia. Moje igraszki z polskim designem chce oglądać cały świat. Uczucie narodziło się „tuż za rogiem” – Muzeum Regionalne w Stalowej Woli ochrzciło je jako „Unpolished 6– Young design from Poland”.
            
          W czasie mediolańskiego tygodnia designu w kwietniu 2011, w ramach prestiżowych targów meblowych „Ventura Lambrate”, zostanie zaprezentowana wyjątkowa edycja wystawy „Unpolished 6 – Young design from Poland / Milan”. 12 młodych polskich projektantów pokaże swoje najciekawsze prace, które zostały specjalnie wybrane przez kuratorów tego artystycznego projektu – Agnieszkę Jacobson-Cielecką i Pawła Grobelnego. Oboje są cenionymi ekspertami w dziedzinie designu w Polsce i na świecie.

       To, co wyróżnia polskie prace na tle światowego designu, to przede wszystkim proces tworzenia. Projektanci znad Wisły nie mają dostępu do najnowszych materiałów i  technologii. Dlatego wybierają takie, które są niedrogie i naturalne: drewno, filc, czy też surowce pochodzące z recyklingu. Ponadto wplatają elementy typowe dla polskiej tradycji, kultury materialnej i rzemiosła. Balansują na granicy sztuki i designu – mają dystans do swojej pracy, dlatego to co robią cechuje również odpowiednia dawka ironii oraz inteligentnego żartu.

       Wystawa „Unpolished” to projekt cykliczny, którego pierwsza odsłona miała miejsce w 2009 roku na festiwalu „Design September” w Brukseli. Od 2 lat, z powodzeniem, wystawa jest prezentowana w najważniejszych europejskich ośrodkach designu, promując polskie wzornictwo i sztukę użytkową. Szóstą edycję stalowowolskie muzeum zorganizowało przy wsparciu Ambasady RP w Rzymie i Instytutu Adama Mickiewicza.


  
Agnieszka Bar, Broken glass jar
Gogo, Log Clock
Beton, Chair Transformer
Monika Patuszyńska, Ex Forms