czwartek, 15 września 2011

Dobry obraz trzeba wyreżyserować, a teatr namalować: o sztuce życia Tadeusza Kantora

 (…) Kiedy tworzę sztukę, mam wrażenie, że jest to jedyny sposób mojego życia. (…) Moje najlepsze pomysły powstają w toalecie, albo w łóżku. To jest tego samego typu wynurzenie, co mój ostatni spektakl, który jest (…) aktem otwarcia mojego wnętrza. (…) Nawet jeżeli bym sobie zrobił rachunek sumienia i doszedłbym do wniosku, że jestem ostatnim, jak to mówię w spektaklu, draniem, to nie miałbym wyrzutów sumienia. Bo to jest to samo: żyć równa się tworzyć.”
(Tadeusz Kantor, Interwencje, [w:] Hommage a Tadeusz Kantor, red. K. Pleśniarowicz, Kraków 1999)


Niezależny od wszystkiego, wliczając w to wszelkie przejawy alternatywności, domniemany ateista, w którego twórczości pełno było symbolów religijnych. Dla zasady bił głową w każdy mur, czy to państwowy, czy to kościelny, czy to… awangardowy. Trudno nawet rozdzielać jego poszczególne dyscypliny twórcze: w swoim teatrze był i malarzem (obrazy zamiast scen, aktorzy i rekwizyty zamiast farb), i happenerem, i fotografem pamięci i historii. Sztuka była dla niego publicznym rachunkiem sumienia. Ten z sobą samym uważał za bezcelowe marnotrawstwo – najważniejsze jest ubranie go w formę i jego ekshibicjonistyczna wizualizacja na forum. „Co to jest rachunek z sobą samym? Ja w to nie wierzę. (…) Normalny człowiek (…) zawsze robi tak, ażeby to wyszło na jego korzyść. Ja też chcę, ażeby to wyszło na moją korzyść. (…) Przetwarzam to na tę formę, którą rzucam publiczności. Wierzę, że to się uda. Potem sprawdzam, czy się udało. I wtedy jestem czysty. Jestem czysty jak święty.” (Tadeusz Kantor, Interwencje, [w:] Hommage a Tadeusz Kantor, red. K. Pleśniarowicz, Kraków 1999)
Kantor, wychowanek klasy malarstwa tradycyjnego prof. Karola Frycza w krakowskiej Szkole Sztuk Pięknych, był przede wszystkim malarzem, którego teatralne czy to happenerskie obrazy były dialogiem tego co aktualne z przeszłością, odpowiedzią na rzeczywistość. W tej przewijała się wojna, miłość, Holocaust, stalinizm, pseudo-awangarda (kubizujący realizm!), rodzinne galicyjskie miasteczko Wielopole (rozdarte między kościołem a synagogą), ojciec który poszedł na wojnę i już nie wrócił. Przez ubranie pamięci w obrazy jego sztuka wzruszała publiczność pod każdą szerokością geograficzną. A ta przecież nie znała naszej historii, tradycji, języka, komentarzy autora. Mimo to jednak rozumieli te zrekonstruowane „ruchome obrazy”- strzępy pamięci uformowane w kolaż z wyblakłych fotografii. Wielopole Skrzyńskie stanowiło centrum wszechsztuki Kantora, w nim formował się wstrząsający portret minionego stulecia, z jego okrucieństwem i heroizmem.

Z jednej strony światowiec: na gruncie polskim był pionierem, który z Zachodu przywiózł do kraju happening, informel, konceptualizm. A z drugiej jednak to nie pogoń „w przód” była clue jego sztuki, a podróż w głąb siebie, do jądra pamięci – ludzkiej, polskiej, osobistej. My wszyscy jesteśmy cieleśni, fizyczni, co noc śnimy obrazami, obsesjami w quasi-surrealistycznej formie. Czasem miesiącami powracają do nas natrętnie. Tak jak Kantor miesiącami dochodził do swoich spektakli, do swoich obrazów przeszłości, rozrachunków z samym sobą, z tym kim był. Taka właśnie była formuła teatru Cricot 2, założonego w Krakowie, który nawiązywał do przedwojennego teatru malarzy Cricot. W jego ramach wyklarowała się autorska formuła „teatru śmierci”, w przestrzeni której mieszają się żywi i umarli, okruchy przeszłości, strzępy wspomnień, urazy, tęsknoty. Wszyscy mamy mętlik w głowie, Kantor potrafił pokazać go – namalować – na scenie.

Parasole, manekiny, maszyny śmierci, rekwizyty historii traktował jako „ambalaże” – opakowania, pod którymi przemycał rzeczywistość. Stary, połamany parasol wiąże się z jego pierwszą pracownią w Krakowie przy ul. Św. Filipa 11/8. Ogromny, rozpostarty pod sufitem, czarny, niby pająk albo nietoperz, według jego sub-lokatora Porębskiego, to symbol pojałtańskiej-powojennej Polski. Sam Kantor odrzucał wszelakie symboliczne wykładnie tego jednego ze swoich ulubionych przedmiotów. Po prostu powracał do niego natrętnie, nie mógł się od niego uwolnić, deformował jego rzeczywistość w parasolowaty kształt.

Przez lata dążył do zamazania granic pomiędzy rodzajami sztuk, w jakich tworzył oraz pomiędzy realnością i fikcją. Choć od początku deklarował: sztuka to życie, żyć to tworzyć. W lekcjach aktorskich-spektaklach „cricotages” aktorzy wymyślali kim mieli być na scenie, kształtowali wypadki sceniczne z pomocą Tadeusza Kantora, który był łącznikiem między sceną a widownią. Jedną ze scenicznych postaci. A jego nagrobkiem – pomnikiem dla potomnych stała się Cricoteka, która wedle jego projektu stanęła na ulicy Kanoniczej. Bo:
„Moje życie, jego losy,
 identyfikowały się z moim dziełem.
 Dziełem sztuki.
 Spełniały się w moim dziele.
 Znajdowały w nim swe rozwiązanie.
 Moim DOMEM było i jest moje dzieło.
 Obraz, spektakl, teatr, scena.
(Tadeusz Kantor, Moje życie, moja podróż)

W dniach 14 – 18 września 2011 w Rzeszowie odbywa się projekt artystyczno-naukowy pn. „Źródła pamięci. Grotowski, Kantor, Szajna”. Stanowi dyskusję w formie prezentacji i spektakli nad twórczością tych ponad przeciętnych artystów (w tym Kantora) oraz związkiem ich pochodzenia z późniejszą pracą teatralną. Do twórczości Kantora nawiązywać będą spektakle „Niech żyje cyrk” teatru Maska oraz „Obietnica” teatru Przedmieście.

Tadeusz Kantor, Parasol i postać, Muzeum Narodowe we Wrocławiu
 

Zakapturzony chłopak,czyli offowość kusi biznes

Moda na niszowość doprowadziła do takich absurdów jak „wystawy street artu” w muzeach i galeriach, czyli miejscach totalnie komercyjnych, do tej pory omijanych szerokim łukiem przez artystów ulicy. Tak naprawdę jednak, wszystko zaczęło się od pewnego pop-artowca, który do perfekcji opanował tzw. „sztukę biznesu”…

O nim, czyli Andym Warholu była już mowa na tym blogu.

Schedę po Warholu przejął Banksy, jeden z niewielu współczesnych artystów, któremu udaje się zachować pełną anonimowość. Jego gra obecności i nieobecności wskazuje, że może być to jego strategia marketingowa. Wiąże się z kreowaniem marki handlowej – outsidera, który trzęsie całą kulturą niszową. Towarzyskie stars i inne celebryty płacą gigantyczne sumy za prace „street artowców” kupione na aukcji. Byle tylko nie utracić swojej pozycji wytrawnego znawcy sztuki współczesnej, zwłaszcza tej ulicznej, która jest trendy, bo jest niszowa. Czy Banksy się sprzedał? A może to nie on, tylko cała sztuka ulicy, dotąd niedostępna – do wielu warszawskich „nieformalnych galerii” trzeba było przedzierać się nieutartymi szlakami, przez pokrzywy i chaszcze – przeniosła się do przestrzeni Internetu, czyli dosłownie na odległość jednego kliknięcia myszką?? Na czym polega ten fenomen popularności czegoś, co do tej pory było w cieniu jupiterów? Tego nawet sam Banksy do tej pory nie wie. Po to powstał jego film „Wyjście przez sklep z pamiątkami” – w osobie jego alter-ego Mr. Brainwasha widzi ucieleśnienie swojej krytyki: umiejętnie podsycając zainteresowanie „śmietanki towarzyskiej” Miasta Aniołów z mało znanego francuskiego sklepikarza można wykreować brand artystyczny rangi „must have”. Bo jak wytłumaczyć fakt, że coś co na pierwszy rzut oka jest „odgrzewanym kotletem pop-artu” sprzedaje się za tysiące dolarów? Wystarczy zrobić event – wystawę, koncert itp. – w kontrkulturowej przestrzeni, np. pofabrycznej hali – by przyszły nań tłumy. Wszak jest to na liście rzeczy typu „must be/must see”.
O co zatem chodzi w tej całej modzie na niszowość? Niech przemówi Banksy: „W dzisiejszych czasach można zarobić więcej na serii plakatów krytykujących restaurację McDonald’s, niż projektując dla nich billboardy. Wydaje mi się, że używam sztuki żeby zachęcić ludzi do sprzeciwu, ale być może naprawdę wykorzystuję ich naturalną skłonność do sprzeciwu, żeby promować własną sztukę. Myślę, że się nie sprzedałem – ale myślę to siedząc w domu większym niż poprzedni”.
Street Art i Banksy uczestniczą w zbrodni (kapitalizmu), którą krytykują i w obu rolach im do twarzy. Tylko co z ich statusem miejskich partyzantów, samodzielnego odkrywania (bez kuratorskich map – programów wystaw sztuki ulicznej) murów, zaułków, opuszczonych domów, w których napotykamy na zagadkowe obrazy. Nie są dla wszystkich. Tylko dla wybranych, którym chce się przemierzać miasto w ich poszukiwaniu. A opatrzenie tych zaułków „metką” przestrzeni wystawienniczych zmieniło właśnie ich status na „dla tłumu”. Czyli dla bezosobowego ja, którego głowę wypełniają puste slogany.

No Ball Games, Tottenham Green Road, London
Girl Frisks Soldier,Israeli West Bank Barrier